piątek, 3 lutego 2012

Lana del Rey - Born to Die (2012)


Mówiąc „Lana Del Rey”, przeciętnemu słuchaczowi współczesnej muzyki powinna zapalić się lampka opisana „fenomen ostatnich tygodni”. Gdyby ktoś jednak zapadł pod koniec wakacji w zimowy sen, przypomnę, że historię Lany można by wpisać w pierwszy lepszy film biograficzny w konwencji od zera do bohatera.

Lana Del Rey oficjalnie pojawiła się z nikąd, na jesieni publikując kawałek Video Games, jako dziewczyna mieszkająca w przyczepie kempingowej, ubierająca się w lumpeksach, skromna i zakochana w latach 60. Amatorski teledysk podchwyciły internetowe blogi i dzienniki muzyczne, a kiedy piosenka o grach wideo pojawiła się w serialu Gossip Girl, Pitchfork wybrał ją najlepszym singlem roku i hipsterzy oszaleli ze szczęścia, że oto dzięki Internetowi wybija się taki talent, i to właśnie dzięki talentowi, wielka kariera była zatem kwestią czasu.

Sukces (i pieniądze) wywęszyli panowie z Universal, biorąc skromną artystkę pod skrzydła, stylizując ją na jej ulubione hollywoodzkie damy z lat 60., zatrudniając zacnych producentów, jednocześnie pompując marketingową machinę i publikując 1 grudnia 2011r. Born to Die – zapowiedź albumu o tym samym tytule, którego premierę ustalono na 30 stycznia. Setki, tysiące, miliony odtworzeń, niesamowita presja i oczekiwanie na album roku.

Właśnie wtedy, pojawił się pierwszy kwas. Całkiem szybko okazało się, że Lana tak naprawdę wcale nie jest biedną i skromną dziewczyną, jej ojciec, Rob Grant figuruje na liście najbogatszych obywateli Stanów Zjednoczonych; mało tego – Lana dwa lata temu próbowała już swoich sił w muzyce. Ktoś podjął się trudu usunięcia jej przeszłego wizerunku i twórczości ze sklepów, z iTunes i w ogóle z Internetu. W tym momencie upada cały mit jej autentyczności, skromności i oszałamiającej kariery dziewczyny z (patrząc z amerykańskiej perspektywy) prowincji. Można dywagować, czy fundamentem tego sukcesu faktycznie są pieniądze Pana Ojca, aczkolwiek cała nadzieja w muzyce, które powinna obronić się sama. Udało się?

W dniu premiery pękła więc bańka. Krążek zaczyna się tytułowym Born to Die, które jest prawdopodobnie najlepszym utworem w całym zestawie. Szlachetny, ambitny pop, eteryczny i głęboki głos Lany, piękna melodia otoczona orkiestracjami i podniosły nastrój. Można odzyskać wiarę we współczesny pop!
Na duży plus również znane już wcześniej z sieci Blue Jeans oraz Video Games, a także chwytliwe Off the Races czy Diet Mt Dew. Da się wyczuć klimat lat 90., sympatię do niepokornych indie gitar oraz trip-hopu; zainteresowanie Lany takimi artystami jak Björk, Nelly Furtado a nawet Portishead. Tekstowo – bezpieczny temat okołozwiązkowy i okołożyciowy.
Warto też wspomnieć o bardzo ciekawym i innowacyjnym National Anthem sprawnie łączącym trip-hop, r ’n’ b oraz pop, podobnie jak quasi-rap z patosem. I… zasadniczo tutaj mógłby się ten album skończyć, 6 piosenek składających się na całkiem niezłą EPkę.

Tak się bowiem niefortunnie składa, że następne kawałki są w mniejszym lub większym stopniu po prostu słabe. O Dark Paradise można powiedzieć „już gdzieś to słyszałem”, w Million Dollar Man Lana jawnie „jedzie” na nutę Celine Dion. Ogólnie, są to lekkie ballady, podbite czasami elektronicznym samplem albo orkiestrowymi wstawkami, co gorsza, Lana traci czasami swój największy atut, głos, niebezpiecznie zbliżając się do Britney i Rihanny. Nuda, patos i zbytnia (w porównaniu z dość ambitnym początkiem) miałkość. Nie da się ukryć, pomimo wszystkich zalet tych piosenek, że gdzieś to już było. W szkolnej, szóstkowej skali za całokształt dostałaby pewnie plus trójkę albo minus czwórkę.

Podsumowując, Born to Die zapewne wyróżnia się w szeregu jednakowych, coraz skąpiej ubranych, popowych gwiazd. Muzycznie trafia w lukę pomiędzy ambitnym popem a lekką alternatywą. Zapewne będzie wymieniane w jednym rzędzie z Adele, Gotye oraz Florence + the Machine, choć bardziej ze względu na podobny sukces i podobny target, niż za względu na sam poziom muzyki. Nie da się nie wspomnieć o lekkim niedosycie, ale po takiej promocji, presja i oczekiwania były ogromne. Jedno jest pewne – Lana ma głos i jest charakterystyczna, nawet jeśli ta charakterystyczność jest wykreowana. Nawet jeśli Lana jest produktem i tak warto się nad nią pochylić i posłuchać. Oby obrała właściwą drogę przed następnym krążkiem, nie dając się zbytnio kierować otaczającej ją machinie pijarowej. Jakkolwiek, źle czułem się słysząc dzisiaj Video Games w supermarkecie, gdzieś pomiędzy mięsnym a pieluchami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz