Kolejny odcinek z cyklu ‘ponarzekam se na świat’ pisany – a jakże - pod wpływem chwili.
Podziwiam (‘podziwiam’ jest tutaj użyte z pewnym przekąsem, żeby nie powiedzieć ironią) ludzi, którzy używają zwrotów „nienawidzę”, „zabiłbym/zajebałbym”, etc., a także potrafią te negatywne uczucia faktycznie odczuwać, czy nawet okazywać. Znaczy to, że są strasznie bogaci. Nie mają swoich problemów, skoro zajmują się innymi ludźmi, myślą o nich i to jeszcze tak intensywnie. I mają na to siłę i energię.
Szukam wytłumaczenia, dlaczego w dzisiejszych czasach lepiej być bezczelnym chamem niż kimś ~normalnym~, bo arogant ma (o ironio) poważanie i szacunek, a normala, który już taki przebojowy nie jest, się beszta, wykorzystuje, z czasem robiąc z niego kozła ofiarnego i całą swoją frustrację, negatywną energię i całe zło świata przelewa na niego, nota bene niewinnego.
Czy to oznacza, że mamy wywrócony do góry nogami, a przynajmniej mocno skrzywiony system etyki, moralności i innych – coraz mniej istotnych – wartości? Oczywista oczywistość, ale jakoś nikt nie potrafi wytłumaczyć tego zjawiska.
Z drugiej strony jaki mamy wzór – (z góry przepraszam za ewentualne generalizowanie i populizm) politycy szuje, złodzieje i showmani; media zepsute, równające poziomem w dół, nastawione na zysk i tanią sensację; autorytety coraz głupsze; relacje coraz bardziej spłycone. 20-30 lat temu naszym rodzicom wydawało się, że ich pokolenie, pokolenie X ma się tak źle. O ironio.
Czasami chciałbym być jak Ian Brown, wokal The Stone Roses i idol Manchesteru. Patrzeć na to wszystko z góry, być maksymalnie cynicznym (nawet jeśli to tylko poza i konwencja), omijać szerokim łukiem to co mnie irytuje, śpiewać, że mam tych/tamtych w dupie, nie podoba mi się (praktycznie) wszystko i chcę być adorowany.
A kilkadziesiąt tysięcy oczu wpatrzonych w niego jak w obrazek i śpiewających, również chcących być adorowanymi.
sobota, 24 marca 2012
środa, 21 marca 2012
SEN
„Tu spoczywa polski System Edukacji Narodowej. W skrócie,
niespełniony nigdy SEN. Świeć Ministrze nad jego marnością” – pomyślałem,
zapalając wirtualną świeczkę na internetowym grobie jednych z portali. Na
jednym z cybernetycznych cmentarzy leży szczur kolegi, pies sąsiadki i SEN
polskich obywateli o wysokim poziomie nauki. Myśleliście, że gorzej być nie
może? Wolnego.
Mądre ministerialne głowy wprowadzają reformę, która na wzór
zachodni ma przynieść nam wymierny wzrost w ilości wysoko wykwalifikowanych fachowców.
W rzeczywistości jednak prawdopodobnie zakończy się spektakularną klapą. Przykładowo
profil psychologiczny, kuszący nazwą, wypluje pomaturalnego inteligenta z nieco
wyższą wiedzą biologiczną od obecnego absolwenta profilu „biol-chem” kosztem
braków w elementarnej wiedzy o społeczeństwie czy historii. Z drugiej zaś
strony, uczeń po skończonym profilu dziennikarskim nie będzie potrafił odróżnić
konia od słonia, przy jednoczesnym lokowaniu kraju o nazwie „Afryka” w USA. Na
obecnym poziomie kształcenia, wiedzę maturzystów można poznać po odcinkach
programu o wymownym tytule „Matura to bzdura”. Będzie tylko gorzej.
„Z biegiem czasu ilość zniczy będzie rosła” – kontempluję z
nadzieją, że rzeczywiście ktoś wreszcie uderzy w stół pytając, gdzie to
wszystko zmierza. Stworzenia gimnazjów nie można już cofnąć i równie trudno
odstąpić będzie od nowej reformy edukacji. Ryba psuje się od głowy a społeczeństwo
reaguje regresem w przypadku żałosnych dotacji na naukę, popartych bałaganem
organizacyjnym. Hipokryzja i biznes determinują kolejne zmiany podręczników,
podstaw programowych i wytycznych. Można jedynie gratulować przedsiębiorczości
rządzącym, których stać na wysyłanie dzieci do prywatnych szkół, jednocześnie
potęgujących jedynie dysproporcje i chaos. Brzmi optymistycznie.
„Nie stać mnie już na wieniec. Nawet wirtualny nie jest
darmowy” – Rzucam w eter, dziękując, że chociaż podstawy posługiwania się
piórem otrzymałem wystarczające, żeby bezkarnie grzmieć w obronie wiedzy.
Jeszcze rok, może dwa i nawet Wikipedii nie będzie miał kto redagować. Politycy
będą mogli wciskać nam coraz większe brednie a Kościół znów zacznie przeżywać
renesans. Nikt jednak nie będzie mógł zareagować, bo nikt w niewiedzy nie
będzie zdawał sobie sprawy, że powinien. I mimo, że to wizja przejaskrawiona,
to i tak niepokojąca.
Może czas coś zrobić?
niedziela, 26 lutego 2012
Beszt i rzal ogólny.
Kraj nasz (niezamierzony styl a la Jaruzel) pokonał ogromną drogę przez ostatnie 20 lat. Podobnie, zmieniło się i społeczeństwo. Zapatrzeni najpierw na (rzekomą) postępowość i wolność zachodu, później na (równie rzekomą) prawdziwość i pierwotność wschodu, staliśmy się o wiele bardziej ogólni. Przyswoiliśmy problemy społeczeństw całego świata, chwilami stając się nawet bardziej światowi w tych naszych problemach, niż świat.
O ile jesteśmy otwarci, tolerancyjni i zdystansowani, to właśnie – paradoksalnie – z tymi kwestiami jest źle. Poczynając od, chyba zakorzenionej, antysemickości – jestem w stanie zrozumieć rozgoryczenie kogoś, kto przez jakiegoś Żyda stracił kamienicę, ale to jeszcze nie powód do ogólnej nienawiści. Mają piękną i intrygującą kulturę, nie każdy z nich jest materialistą. Równie dobrze, każdego Niemca można nazwać nazistą. Przecież tak nie lubimy generalizowania, tak nas irytuje stereotyp Polaka pijaka, wąsacza, złodzieja z krzywymi zębami.
Z tej pozornej tolerancji wyrosły zupełnie inne problemy. Ludzie lgną do homoseksualnych (czy też zwyczajnych ładnych), tępią grubych i brzydkich (w ich odczuciu). Wypadkowa Internetu, łatwości zrobienia dobrego zdjęcia, portali, oceniania i co za tym idzie, przedmiotowego traktowania. Mówią, że nie liczy się wygląd, ważne jest wnętrze – o ironio to właśnie oni swoim zachowaniem przeczą tym słowom. Towarzystwa wzajemnej adoracji, bogate dzieci bawiące się w drogich klubach, tworzące jakąś hierarchię i coś na obraz współczesnej kasty. Wszystko się zazębia – wygląd, stan materialny i najbliższe środowisko determinuje czyjąś pozycję w społeczeństwie. Oczywista oczywistość, choć chciało by się wierzyć, że to już nie te czasy. Ani to sprawiedliwe, ani logiczne, ani szczere. I to nie jest kwestia wypięcia się na to, nonkonformizmu, bycia ponad krytyką. Bo kiedy sprawa dotyczy zdecydowanej większości (czy to jako strona aktywna, czy też częściej - ta odbierająca) ludzi, szeroko pojmując, młodych, to coś jest nie tak.
To powoduje kłótnie, kompleksy, a później depresje i zupełnie niepotrzebne zachowania. Jak wydaje Ci się, że jesteś ponad tym, to wiedz, że jesteś w błędzie – zupełnie podświadomie też to przeżywasz, choćby w niewielkim stopniu. Idąc dalej – zatraciły nam się zdolności rozmowy i bezpośrednich kontaktów międzyludzkich. Media dają ogromne możliwości porozumiewania się – i niestety, jednocześnie, choćby Internet raczej degraduje, zuboża relacje interpersonalne. Poczynając choćby od fałszywych, wyidealizowanych obrazów, źle odczytywanych intencji, to przede wszystkim tak jest o wiele łatwiej niż twarzą w twarz. Aż do spotkania twarzą w twarz.
To powoduje różne inne złe rzeczy, których nawet już nie chce mi się wymieniać. I wszystko się zazębia. Wszelkie konflikty, od małych kłótni po wielkie wojny, wynikają z niemożliwości, bądź złego, porozumiewania się. War Begins at Home, głosił tytuł albumu Opposition. Dokładnie. Rozmawiajmy ze sobą, tak po prostu.
Ameryki nie odkryję, mówiąc, że mamy aktualnie poważną erozję fundamentalnych spraw człowieczeństwa, od emocji, przez relacje po system wartości. Dlatego też, tutaj urwę, bo to po 1. temat rzeka, na inną rozmowę, a po 2. dosyć tego trucia, będącego być może wypadkową frustracji na świat ogólnie, jak i ten najbliższy. Kończąc w konwencji pierwszego zdania - Nie o take Polskę walczyłem. Nie tak powinien wyglądać świat i nie tak powinien być człowiek traktowany - na wymowny finał fragment genialnego filmu Baraka + muzyka od Dead Can Dance.
O ile jesteśmy otwarci, tolerancyjni i zdystansowani, to właśnie – paradoksalnie – z tymi kwestiami jest źle. Poczynając od, chyba zakorzenionej, antysemickości – jestem w stanie zrozumieć rozgoryczenie kogoś, kto przez jakiegoś Żyda stracił kamienicę, ale to jeszcze nie powód do ogólnej nienawiści. Mają piękną i intrygującą kulturę, nie każdy z nich jest materialistą. Równie dobrze, każdego Niemca można nazwać nazistą. Przecież tak nie lubimy generalizowania, tak nas irytuje stereotyp Polaka pijaka, wąsacza, złodzieja z krzywymi zębami.
Z tej pozornej tolerancji wyrosły zupełnie inne problemy. Ludzie lgną do homoseksualnych (czy też zwyczajnych ładnych), tępią grubych i brzydkich (w ich odczuciu). Wypadkowa Internetu, łatwości zrobienia dobrego zdjęcia, portali, oceniania i co za tym idzie, przedmiotowego traktowania. Mówią, że nie liczy się wygląd, ważne jest wnętrze – o ironio to właśnie oni swoim zachowaniem przeczą tym słowom. Towarzystwa wzajemnej adoracji, bogate dzieci bawiące się w drogich klubach, tworzące jakąś hierarchię i coś na obraz współczesnej kasty. Wszystko się zazębia – wygląd, stan materialny i najbliższe środowisko determinuje czyjąś pozycję w społeczeństwie. Oczywista oczywistość, choć chciało by się wierzyć, że to już nie te czasy. Ani to sprawiedliwe, ani logiczne, ani szczere. I to nie jest kwestia wypięcia się na to, nonkonformizmu, bycia ponad krytyką. Bo kiedy sprawa dotyczy zdecydowanej większości (czy to jako strona aktywna, czy też częściej - ta odbierająca) ludzi, szeroko pojmując, młodych, to coś jest nie tak.
To powoduje kłótnie, kompleksy, a później depresje i zupełnie niepotrzebne zachowania. Jak wydaje Ci się, że jesteś ponad tym, to wiedz, że jesteś w błędzie – zupełnie podświadomie też to przeżywasz, choćby w niewielkim stopniu. Idąc dalej – zatraciły nam się zdolności rozmowy i bezpośrednich kontaktów międzyludzkich. Media dają ogromne możliwości porozumiewania się – i niestety, jednocześnie, choćby Internet raczej degraduje, zuboża relacje interpersonalne. Poczynając choćby od fałszywych, wyidealizowanych obrazów, źle odczytywanych intencji, to przede wszystkim tak jest o wiele łatwiej niż twarzą w twarz. Aż do spotkania twarzą w twarz.
To powoduje różne inne złe rzeczy, których nawet już nie chce mi się wymieniać. I wszystko się zazębia. Wszelkie konflikty, od małych kłótni po wielkie wojny, wynikają z niemożliwości, bądź złego, porozumiewania się. War Begins at Home, głosił tytuł albumu Opposition. Dokładnie. Rozmawiajmy ze sobą, tak po prostu.
Ameryki nie odkryję, mówiąc, że mamy aktualnie poważną erozję fundamentalnych spraw człowieczeństwa, od emocji, przez relacje po system wartości. Dlatego też, tutaj urwę, bo to po 1. temat rzeka, na inną rozmowę, a po 2. dosyć tego trucia, będącego być może wypadkową frustracji na świat ogólnie, jak i ten najbliższy. Kończąc w konwencji pierwszego zdania - Nie o take Polskę walczyłem. Nie tak powinien wyglądać świat i nie tak powinien być człowiek traktowany - na wymowny finał fragment genialnego filmu Baraka + muzyka od Dead Can Dance.
sobota, 4 lutego 2012
Brawo Pani Mario
Skandal w mediach. A przynajmniej skandalik na miarę
polskiej zaściankowości. Już taka polska mentalność, że w oburzaniu i ocenianiu
pierwsi, najsurowsi, nieomylni – Polacy. I jak już nadzieja się pojawia, że
wreszcie ktoś powiedział głośno jakąś myśl niepopularną, obraził, poróżnił i
zręcznie zakpił z politycznej poprawności to znów smutek z zawodem pomieszany
zakwita na mojej twarzy. Może następnym razem.
Gazeta.pl informuje mnie, że Maria Czubaszek wywołała burzę,
ponieważ przyznała się do przeprowadzenia dwóch aborcji i swojej wrodzonej
niechęci do dzieci. Wydawało mi się, że z biologii Polacy powinni wiedzieć, że
brak instynktu macierzyńskiego nie jest patologicznym stanem i piętnować go nie
należy. Polacy już na aborcję są wyczuleni i podzieleni niezmiennie na dwa
obozy, lewo i prawo brzeżne. A ja, jak ten kołek na środku wbity, tylko czasem
na lewą stronę popatrzę z sympatią. Ci po prawej bowiem, nim słowo aborcja
zdąży wybrzmieć, już wymachują pięściami i zamykać (lub jak Cejrowski strzelać)
chcą, ci po lewej klaskają nawet jeśli nie znają, nie wiedzą i nie rozumieją
dlaczego i komu i czy na pewno jest za co. Okropności nie merytoryczne jakieś,
operowanie na schematach tragiczne i o zgrozo nudne, powtarzalne jak z taśmy.
Powinniśmy iść za przykładem Pani Marii i z dziećmi nie
eksperymentować, o ile można się spierać, co do aborcji, jako środka
zapobiegawczego, to uważam, że była to decyzja dojrzała, bo przecież Pani Maria
doskonale wiedziała, że do roli matki powołana nie jest. Przy okazji adnotacja, bo tematykę rodziny i trudnego zadania tworzenia relacji w niej porusza film „Musimy porozmawiać o Kevinie”, doskonałe role i
przesłanie odpowiednie.
No i jeszcze ostatnie wydarzenia z Sosnowca, tak medialne i
skandalicznie odzierające rodzinę z prywatności pokazują nam jednak, że z macierzyństwem,
tak jak i z tacierzyństwem oczywiście, żartów nie ma. Lepiej przeboleć presję
rodziny czy parafialnego księdza niż unieszczęśliwiać siebie i dziecko. Niech
będzie to dar a nie przekleństwo.
Dla tych, co dzieci mieć nie chcą, niech za wzór postawią
sobie Panią Marię, która jest szczęśliwa i żyje w zgodzie z sobą i jak wszyscy
wiedzą nieprzeciętnym humorem na ustach. Sto lat Pani Marii, a dla Polaków wstyd
i hańba, że pochylić się i zastanowić zanim skandal stworzą nie potrafią.
piątek, 3 lutego 2012
Lana del Rey - Born to Die (2012)
Mówiąc „Lana Del Rey”, przeciętnemu słuchaczowi współczesnej muzyki powinna zapalić się lampka opisana „fenomen ostatnich tygodni”. Gdyby ktoś jednak zapadł pod koniec wakacji w zimowy sen, przypomnę, że historię Lany można by wpisać w pierwszy lepszy film biograficzny w konwencji od zera do bohatera.
Lana Del Rey oficjalnie pojawiła się z nikąd, na jesieni publikując kawałek Video Games, jako dziewczyna mieszkająca w przyczepie kempingowej, ubierająca się w lumpeksach, skromna i zakochana w latach 60. Amatorski teledysk podchwyciły internetowe blogi i dzienniki muzyczne, a kiedy piosenka o grach wideo pojawiła się w serialu Gossip Girl, Pitchfork wybrał ją najlepszym singlem roku i hipsterzy oszaleli ze szczęścia, że oto dzięki Internetowi wybija się taki talent, i to właśnie dzięki talentowi, wielka kariera była zatem kwestią czasu.
Sukces (i pieniądze) wywęszyli panowie z Universal, biorąc skromną artystkę pod skrzydła, stylizując ją na jej ulubione hollywoodzkie damy z lat 60., zatrudniając zacnych producentów, jednocześnie pompując marketingową machinę i publikując 1 grudnia 2011r. Born to Die – zapowiedź albumu o tym samym tytule, którego premierę ustalono na 30 stycznia. Setki, tysiące, miliony odtworzeń, niesamowita presja i oczekiwanie na album roku.
Właśnie wtedy, pojawił się pierwszy kwas. Całkiem szybko okazało się, że Lana tak naprawdę wcale nie jest biedną i skromną dziewczyną, jej ojciec, Rob Grant figuruje na liście najbogatszych obywateli Stanów Zjednoczonych; mało tego – Lana dwa lata temu próbowała już swoich sił w muzyce. Ktoś podjął się trudu usunięcia jej przeszłego wizerunku i twórczości ze sklepów, z iTunes i w ogóle z Internetu. W tym momencie upada cały mit jej autentyczności, skromności i oszałamiającej kariery dziewczyny z (patrząc z amerykańskiej perspektywy) prowincji. Można dywagować, czy fundamentem tego sukcesu faktycznie są pieniądze Pana Ojca, aczkolwiek cała nadzieja w muzyce, które powinna obronić się sama. Udało się?
W dniu premiery pękła więc bańka. Krążek zaczyna się tytułowym Born to Die, które jest prawdopodobnie najlepszym utworem w całym zestawie. Szlachetny, ambitny pop, eteryczny i głęboki głos Lany, piękna melodia otoczona orkiestracjami i podniosły nastrój. Można odzyskać wiarę we współczesny pop!
Na duży plus również znane już wcześniej z sieci Blue Jeans oraz Video Games, a także chwytliwe Off the Races czy Diet Mt Dew. Da się wyczuć klimat lat 90., sympatię do niepokornych indie gitar oraz trip-hopu; zainteresowanie Lany takimi artystami jak Björk, Nelly Furtado a nawet Portishead. Tekstowo – bezpieczny temat okołozwiązkowy i okołożyciowy.
Warto też wspomnieć o bardzo ciekawym i innowacyjnym National Anthem sprawnie łączącym trip-hop, r ’n’ b oraz pop, podobnie jak quasi-rap z patosem. I… zasadniczo tutaj mógłby się ten album skończyć, 6 piosenek składających się na całkiem niezłą EPkę.
Tak się bowiem niefortunnie składa, że następne kawałki są w mniejszym lub większym stopniu po prostu słabe. O Dark Paradise można powiedzieć „już gdzieś to słyszałem”, w Million Dollar Man Lana jawnie „jedzie” na nutę Celine Dion. Ogólnie, są to lekkie ballady, podbite czasami elektronicznym samplem albo orkiestrowymi wstawkami, co gorsza, Lana traci czasami swój największy atut, głos, niebezpiecznie zbliżając się do Britney i Rihanny. Nuda, patos i zbytnia (w porównaniu z dość ambitnym początkiem) miałkość. Nie da się ukryć, pomimo wszystkich zalet tych piosenek, że gdzieś to już było. W szkolnej, szóstkowej skali za całokształt dostałaby pewnie plus trójkę albo minus czwórkę.
Podsumowując, Born to Die zapewne wyróżnia się w szeregu jednakowych, coraz skąpiej ubranych, popowych gwiazd. Muzycznie trafia w lukę pomiędzy ambitnym popem a lekką alternatywą. Zapewne będzie wymieniane w jednym rzędzie z Adele, Gotye oraz Florence + the Machine, choć bardziej ze względu na podobny sukces i podobny target, niż za względu na sam poziom muzyki. Nie da się nie wspomnieć o lekkim niedosycie, ale po takiej promocji, presja i oczekiwania były ogromne. Jedno jest pewne – Lana ma głos i jest charakterystyczna, nawet jeśli ta charakterystyczność jest wykreowana. Nawet jeśli Lana jest produktem i tak warto się nad nią pochylić i posłuchać. Oby obrała właściwą drogę przed następnym krążkiem, nie dając się zbytnio kierować otaczającej ją machinie pijarowej. Jakkolwiek, źle czułem się słysząc dzisiaj Video Games w supermarkecie, gdzieś pomiędzy mięsnym a pieluchami.
poniedziałek, 23 stycznia 2012
Krótka notatka na temat ACTA i demokracji
W Internecie rozpoczęła się walka o nie przyjmowanie przez
Polskę międzynarodowego paktu ACTA. W mediach zawrzało, jednak ów ferment jest
dziełem grupy hakerów, nazywających siebie Anonymous. Przez internautów zostali
okrzyknięci bohaterami. Nie tylko dlatego, że posiadają umiejętności i
determinację potrzebną do zwrócenia uwagi opinii publicznej na zaistniały
problem, ale także za czujność i nieustępliwość wobec decydentów.
Osobiście odbieram Anonymous jako głos młodych,
upominających się o należne im prawa ludzi, buntujących się przeciwko coraz
większej ingerencji władz w życie obywateli. Pod pozorem ukrócenia zjawiska
piractwa, otwierają furtkę do coraz większej kontroli działań, podejmowanych
przez obywateli. W USA praktyki masowych podsłuchów były stosowane pod pozorem
walki z terroryzmem. Pytanie brzmi, jak wiele należy oddać wolności na rzecz
bezpieczeństwa. Jak wiele prywatności jesteśmy wstanie przekazać państwu, aby mogło
egzekwować prawnie szeroko rozumiane normy moralne, które jednak w Internecie tracą
na swojej jednoznaczności.
Dyskusje na temat wad i zalet Internetu toczą się od momentu
jego powstanie nieustannie i jednocześnie z jego ewolucją. Niezaprzeczalnie,
pobranie pliku mp3 lub filmu jest kradzieżą, bowiem nie płacąc za produkt
nabywam go i wedle uznania rozdysponowuję. Jednak porównanie tego do kradzieży
zegarka turyście jest nieadekwatne i niewspółmierne. Oglądając film pobrany z Internetu,
użytkuję go bezprawnie, jednak z powodu braku pieniędzy nie mam możliwości zakupienia
go lub obejrzenia w kinie, trudno więc mówić o realnej stracie pieniędzy np.
wytwórni. Szacowanie więc strat poniesionych w związku z piractwem opiera się
więc na gruncie czysto teoretycznym. Nie mówię oczywiście o sprzedaży nielegalnych
kopii oprogramowania czy gier i czerpania korzyści w miejsce prawowitego
właściciela produktu.
Badania wskazują także, że osoby nazywane piratami, częściej
sięgają po oryginalny film czy grę ze sklepowej półki. Można więc wywnioskować,
że doceniają oni tylko te produkty, które na to zasługują i wyrastają ponad
inne. Ile zatem przemysł fonograficzny czy filmowy traci realnie? Trudno
określić, jednak szacunkowe dane są grubo przesadzone.
Osobiście uważam, że ACTA w zamian za ochronę praw
autorskich niesie dla obywateli o wiele bardziej szkodliwe zapisy i jako aktywni
użytkownicy Internetu a mieszkańcy demokratycznego państwa, powinniśmy nie dopuścić
do jego podpisania. Warto także wspomnieć kluczową kwestię dotyczącą braku
dyskusji dotyczącej ACTA i próby podpisania aktu, bez społecznych konsultacji,
co w demokratycznym państwie nie może mieć miejsca. Pierwszym krokiem do
dojrzałej demokracji jest aktywne uczestnictwo w jej tworzeniu. W związku z
zaistniałą sytuacją obawiam się, że podpisanie ACTA może być gwoździem do politycznej
trumny Donalda Tuska.
Anonymous to głos nowego pokolenia, dorastającego w epoce Internetu
i zanikających granic. Są głosem młodych, którzy chcą mieć wpływ na tworzenia rzeczywistości,
w której żyją i mimo niezrozumiałych i śmiałych metod chcą walczyć o własne
ideały. Pod którymi ochoczo się podpisuję.
czwartek, 19 stycznia 2012
Co poeta miał na myśli
Dzisiaj nastrój z jednej strony czilowy, z drugiej frustracja, smuteczek i lekki żal do ludzkości. Dzień z kategorii słabo-złych. Wpis w stylu co poeta miał na myśli? Analiza i interpretacja.
Z powodów w/w, panowie Bartosz i Piotr są dzisiaj artystami dnia, a tekst do Sznurowadeł z albumu F3 Tworzywa Sztucznego, gdzieś tam z mroków i odmętów 2002 roku, jest mistrzem świata.
Od strony formy, jak zwykle, genialna produkcja, świetny klimat, Emade jako producent nie tylko hip-hopowy ale nawet chilloutowy. Fisz z właściwym sobie relaksująco-jajcarsko-fristajlowym stylu, w czasie kiedy jeszcze nie miał takiego głosu, a już tworzył wybitne liryki.
Nie wchodząc w szczegóły, mamy do czynienia z tekstem spokojnie zasługującym na bycie cytowanym, znanym i lubianym, w prosty sposób mówiącym o najpoważniejszych sprawach, ale bez sztucznego patosu właściwego Paolo, który jeździł Coelho. Nie będę tłumaczyć z polskiego na nasze, nie będę analizować tego, co widać jasno.
eF I eS Zet, Ty po prostu czasami wiesz.
Tęsknię, choć wiem nie powinienem,
Zostałem sam jak stoję,
Z rozsznurowanymi butami,
Mam pełen słoik słonych wspomnień ...
Nie ufam więcej tak głęboko,
Nie będę stroił miny,
Wierność trudna jest widocznie,
Zdrada krótkowzroczna boli tak okropnie,
Tęsknię, choć wiem nie powinienem,
Zostałem sam jak stoję,
Z rosznurowanymi butami,
Mam pełen słoik słonych wspomnień o Tobie.....
Piję wino, palę skręty z kolegami,
Wpadnij kiedyś poniszczyć się z nami,
I jesteś zła, zła ja to wiem,
Sucho mi w gardle - Ty jesteś mój tlen,
Kocham Ciebie i patrzę na ręce,
Chwile miłe i nie ma ich więcej,
Nieważne, co było.....
Tęsknię, choć wiem nie powinienem,
Zostałem sam jak stoję,
Z rozsznurowanymi butami
Mam pełen słoik słonych wspomnień o Tobie........
Z powodów w/w, panowie Bartosz i Piotr są dzisiaj artystami dnia, a tekst do Sznurowadeł z albumu F3 Tworzywa Sztucznego, gdzieś tam z mroków i odmętów 2002 roku, jest mistrzem świata.
Od strony formy, jak zwykle, genialna produkcja, świetny klimat, Emade jako producent nie tylko hip-hopowy ale nawet chilloutowy. Fisz z właściwym sobie relaksująco-jajcarsko-fristajlowym stylu, w czasie kiedy jeszcze nie miał takiego głosu, a już tworzył wybitne liryki.
Nie wchodząc w szczegóły, mamy do czynienia z tekstem spokojnie zasługującym na bycie cytowanym, znanym i lubianym, w prosty sposób mówiącym o najpoważniejszych sprawach, ale bez sztucznego patosu właściwego Paolo, który jeździł Coelho. Nie będę tłumaczyć z polskiego na nasze, nie będę analizować tego, co widać jasno.
eF I eS Zet, Ty po prostu czasami wiesz.
Tęsknię, choć wiem nie powinienem,
Zostałem sam jak stoję,
Z rozsznurowanymi butami,
Mam pełen słoik słonych wspomnień ...
Nie ufam więcej tak głęboko,
Nie będę stroił miny,
Wierność trudna jest widocznie,
Zdrada krótkowzroczna boli tak okropnie,
Tęsknię, choć wiem nie powinienem,
Zostałem sam jak stoję,
Z rosznurowanymi butami,
Mam pełen słoik słonych wspomnień o Tobie.....
Piję wino, palę skręty z kolegami,
Wpadnij kiedyś poniszczyć się z nami,
I jesteś zła, zła ja to wiem,
Sucho mi w gardle - Ty jesteś mój tlen,
Kocham Ciebie i patrzę na ręce,
Chwile miłe i nie ma ich więcej,
Nieważne, co było.....
Tęsknię, choć wiem nie powinienem,
Zostałem sam jak stoję,
Z rozsznurowanymi butami
Mam pełen słoik słonych wspomnień o Tobie........
piątek, 13 stycznia 2012
"4 miesiące 3 tygodnie 2 dni"
Najdłuższy szok w moim życiu, trwający nieustannie przez 2
godziny. Tak streściłbym czas pędzony z filmem autorstwa rumuńskiego reżysera Cristiana Mungiu. Nie zaskakuje mnie otrzymana „Złota
Palma” i wiele innych nagród, ten film nie pozwoli nikomu pozostać obojętnym.
Warto na wstępie uprzedzić, że film nie należy do żadnych dzieł propagandowych,
pro ani anty aborcyjnych, to jedynie prosta historia o ludziach czasu
komunizmu.
Może nie wszystkim spodoba się tematyka, aborcja wydaje się
wystarczająco często w ostatnim czasie eksploatowanym tematem, aby odczuwać
niechęć do jego poruszania. Warto jednak zrobić wyjątek dla tego niezwykłego w
treści i przekazie filmu, jednak ostrzegam, że część z widzów może nie
wytrzymać do końca seansu.
Akcja filmu rozgrywa się w komunistycznej Rumunii a głównymi
bohaterami są dwie studentki mieszkające w akademiku. Po krótkim czasie okazuje
się, że jedna z przyjaciółek jest w 4 miesiącu ciąży a jej współlokatorka
pomaga jej dokonać aborcji. Mimo, że ta jest w Rumunii zakazana a jej dokonanie
grozi więzieniem, dziewczyny decydują się skorzystać z pomocy poleconego im „lekarza”
i na własny rachunek rozwiązać problem niechcianej ciąży. Wynajmują pokój w
hotelu i w takich warunkach dokonuje się dramat dwóch kobiet.
Komunistyczna rzeczywistość, przymus konspiracji i ciężka
sytuacja finansowa oraz wiele innych czynników składa się na dramat tych
młodych kobiet. Najbardziej szokujące w filmie wydaje się być dokładne
odwzorowanie rzeczywistości. Widz ma wrażenie, że sytuacja toczy się gdzieś
obok, tak realistycznego i uderzającego dramatu próżno szukam w mojej pamięci.
Film swoją brutalność czerpie z opowiadanej sytuacji i związanych z nią emocji.
Reżyser jedynie opowiada nam historię, używając przy tym skąpych środków artystycznych,
co tylko potęguje uczucie klaustrofobicznego braku przestrzeni.
Jedyny mankament jaki razi niedorzecznością to idiotyczna muzyka towarzysząca
napisom końcowym. Irytujący i niepotrzebny zgrzyt, kłócący się ze spójną
całością dramatu.
Ocena: Koniecznie!
piątek, 30 grudnia 2011
Michel Houellebecq - "Mapa i terytorium"
Houellebecq to niezwykle popularny pisarz francuski,
sprzedający kilkaset tysięcy egzemplarzy swoich powieści. Kontrowersyjny i
bezkompromisowy, za nazwanie islamu „najgłupszą religią świata” stanął przed
sądem. Nienawidzi swojej matki,
zdeklarowany ateista. W najnowszej książce wspomina jednak o swoim potajemnym
chrzcie. Ile z tego jest prawdą a poglądy przedstawione w książce należą do
niego, a ile jest wytworem wyobraźni autora i zabawą z czytelnikiem?
Tajemniczość i niejednoznaczność to znaki szczególne autora „Cząstek elementarnych”,
które konsekwentnie ujawniają się także w najnowszej powieści.
Czytając „Mapę i terytorium” miałem wrażenie, że Houellebecq
rozpoczynał pisanie z zupełnie innym nastawieniem i zamysłem niż go skończył.
Możliwe jednak, że to także jest jedynie element pozornego chaosu a zadaniem
czytelnika jest wyklarowanie końcowego sensu. Nie można jednak odmówić pisarzowi
świetnego warsztatu, bowiem stylu można mu jedynie pozazdrościć. Lekkość pióra,
swoboda i werwa tak w skrócie można określić sposób, w jaki „Mapa i terytorium”
została napisana. W tym wypadku nie dziwi, że to właśnie jego, główny bohater
Jed prosi o napisanie tekstu do katalogu swojej wystawy. Warto bowiem
wspomnieć, że Houellebecq portretuje się a nawet umieszcza, jako jedną z
głównych postaci książki.
Jedyny zarzut, jaki czynię tej książce to brak rozwinięcia
poszczególnych wątków. Odczuwam niedosyt, że wątek jednej z niewielu ważnych kobiet,
jaką była dla głównego bohatera Olga, nie doczekał się klarownego rozwiązania. Wydaje
się nawet, że Jedowi zależało nawet bardziej na utrzymaniu bliższego kontaktu z
autorem „Platformy”, jednak finalnie nie bardzo doszło między nimi do bliższej
znajomości. Także w kontaktach między Jedem a jego ojcem właściwie mało się
dzieje. Główny bohater wcale nie walczy o poznanie prawdy dotyczącej śmierci
matki, a jego ojciec raczej nie przejawia inicjatywy. Książka w połowie
przechodzi w stan zastoju, z opisami francuskiej bohemy, od której Jed i
Houellbecq się odcinają.
Mimo mojego osobistego niedosytu mamy do czynienia z
literaturą na naprawdę wysokim poziomie. Sądzę, że dzięki temu po jej
przeczytaniu zadajemy sobie więcej pytań niż otrzymujemy odpowiedzi. Może
właśnie dlatego, powieść intryguje i zmusza do szukania sensu. Dopiero po
czasie, do czytelnika dociera niesamowity wydźwięk książki. Moim ulubionym zdaniem,
które wynotowałem jest:
„Rzeczywiście nastąpił rodzaj podziału: z jednej strony fun, seks, kicz i niewinność, z drugiej trash, śmierć i cynizm.”
To luźne zdanie rzucone mimochodem przez jedną z postaci obrazuje
wiele problemów, jakie aktualnie występują. Dzielimy się na czarno-białych, nie
ma stanów pośrednich, zawsze musimy opowiedzieć się po jednej ze stron. Jest to
przykład jak w jednym zdaniu Houellebecq potrafi wytknąć nam przywary, z jakich
nie zdajemy sobie na co dzień sprawy, albo o nich zapominamy. Takich zdań, anegdot,
wtrąceń, znajdziemy dziesiątki, jednak wszystkie składają się finalnie w jedną
całość. Jakiego typu przesłanie otrzymujemy należy do czytelnika a mi pozostaje
zachwyt nad błyskotliwością autora i niesmak, że nie wszystko zostało
powiedziane.
Ocena: Więcej niż dobra, jednak pozostawiająca niedosyt.
Przeznaczona dla osób ambitnych, szukających wyzwania w literaturze.
"Debiutanci"
Jeśli miałbym polecić komuś dobry film na wieczorny seans z
dziewczyną, bez zastanowienia byli by to „Debiutanci”. Obok wątku romantycznego, który zapewnie zadowoli
części widowni, mamy tu także dobrze skrojony dramat pozbawiony cech typowego
kina amerykańskiego.
Główny bohater to Oliver (Ewan McGregor), mężczyzna po
trzydziestce, pozbawiony przyjaciół i
partnerki, z pogłębiającą się depresją i sympatycznym psem. Praca nie przynosi
mu spełnienia a on sam traci motywację do odwrócenia sytuacji. Co więcej, przy
nadarzającej się okazji Hal jego ojciec – wdowiec (Christopher Plummer) oświadcza
mu, że od zawsze jest homoseksualistą a jego małżeństwo z matką, choć z miłości
nie było dla niego spełnieniem. Postanawia od tej chwili żyć pełnią życia i w
zgodzie ze sobą.
Do Olivera uśmiecha się wreszcie szczęście, na imprezę ze
znajomymi wyciągają go koledzy z pracy. W stroju Freuda, (do którego teorii
odnajdujemy wiele nawiązań) spotyka uroczą i chwilowo niemą aktorkę. Anna (Mélanie
Laurent) to przeciwieństwo Olivera, energiczna i żywiołowa odkrywa w nim pokłady
radości i sprawia, że na nowo odnajduje chęć do działania.
Film odbywa się na dwóch płaszczyznach, przed i po
śmierci ojca, który powoli umiera na raka, jednak cały czas korzysta w coraz
szybciej uciekającego mu życia. Relacje Olivera z ojcem i piętno ciężkiego dzieciństwa
Anny są ważnym elementem fabuły. Czy bohaterowie są w stanie sobie zaufać i czy
Oliver, który sam siebie postrzega jako niezdolnego do budowania związków
przełamie się?
Ten film nakręcony w oparciu o wspomnienia reżysera
Millsa, jego relacjach z ojcem, nie rażą dydaktyzmem, patosem czy sztucznością.
Nakręcony za trzy miliony dolarów, jako przedstawiciel kina niezależnego
sprawdza się idealnie. To opowieść o zwykłych ludziach stawia pytanie czy
jesteśmy skazani na powielanie schematu wyniesionego z domu i czy naprawdę
stanowimy sami o sobie. Nad tym wszystkim unosi się duch Sigmunta Freuda i
jego przełomowych XX wiecznych teorii.
Film nie należy do przełomowych i nie zrywa z utartymi
schematami, jednak ma w sobie tyle prawdy i uroku, że można ślepo po niego sięgnąć.
Mimo wszystkich trudnych zagadnień nadal jest to bardziej komedia niż dramat a finalny
odbiór filmu jest pozytywny. Jeśli nie jesteś niewolnikiem mainstreamu to ten
film jest dla Ciebie.
Ps. Plummer jako ekscentryczny dziadek jest niezastąpiony.
Ocena: Dobry, nie dla homofobów
Subskrybuj:
Posty (Atom)